IV Bieg Rzeźnika Ultra – historia o człowieku który zlekceważył góry (część 3)

Dawno tak nie ucieszył mnie widok punktu żywieniowego jak tego słonecznego poranka dnia 2 czerwca około 5:20 pośród bieszczadzkich szczytów. Chciałbym napisać coś ciekawego o moim pobycie na punkcie w Stężycy, ale jakoś niczego takiego nie mogę sobie przypomnieć. Zjadłem zupę i wszystko co wpadło mi w ręce, wypiłem kilka kubków koli (fuj) i na koniec zjadłem jeszcze pół miski zupy (bo w połowie miski poczułem, że już więcej nie zjem) i zacząłem zastanawiać się nad opuszczeniem punktu. W życiu nie zdarzyło mi się spędzić tyle czasu w pit stopie… przesiedziałem tam blisko 40 minut. Zebrałem się w końcu w sobie i udałem się w dalszą drogę, chciałbym napisać pobiegłem, ale tym razem rozruch po długiej przerwie trwał prawie kilometr. Szczęściem było to jakieś pół kilometra płaskie i drugie pół lekko pod górę. Pozbierałem się w końcu na tyle, że kiedy chwilę później zaczął się podbieg byłem już gotowy do walki.

Kilometry od 63 do 72, od Stężycy na Łopiennik praktycznie cały czas biegłem pod górę. Po drodze były niższe szczyty, Berdo, Durna i na deser po raz drugi Łopiennik. Zacząłem powoli i ostrożnie, ale szybko wykminiłem, że skoro moje nogi nie chcą zbiegać, moim jedynym atutem na kolejne 50 kilka kilometrów są podbiegi. Pozbierałem się po odpoczynku na punkcie na tyle, że choć nie odzyskałem pełni sił to na pewno odzyskałem zapał i dobry humor. Ruszyłem więc zdecydowanie szybciej i następne 8 kilometrów na szczyt Łopiennika cisnąłem ile sił w nogach wyprzedzając po drodze kolejnych biegaczy (piszę o tym bo to ważna informacja, a nie przechwałka i będę się do niej odnosił za parę kilometrów). Szło całkiem dobrze jak na niedawne problemy i odcięcie, może nawet za dobrze. Co prawda z kolejnymi kilometrami dobrze traciło na wartości, ale nadrabiałem entuzjazmem i motywowałem się wyobrażając sobie jak tracę cenny czas walcząc z czwórkami na zbiegach (bolało nawet od myślenia o zbiegu).

Nie wiem czy nie umknęło to twojej uwadze, drogi czytelniku ale nie myślałem już o pokonaniu 140 kilometrów, problem na zbiegach i prosta matematyka nie pozostawiały złudzeń, nie dam rady wyrobić się w limicie czasu. Nawet pracując nierozważnie ciężko na podejściach, traciłem na tyle dużo czasu na zejściach, że średnia nie tylko nie predestynowała do walki z dystansem 140 km ale pod dużym znakiem zapytania stawiała 115. Wiedziałem, że zbiegi mam w plecy i będę tylko tracił czas i walczył z bólem więc przestałem o nich rozmyślać, konkluzja była taka, że będę robił co się da. Skupiłem się na podbiegach i obawach czy, a później jak długo jeszcze wytrzymam intensywne podchodzenie pod kolejne góry.

To jest chyba dobry moment żeby podzielić się ważną dla dalszej przygody informacją. Od 63 kilometra trasa biegu przebiegała według jednego schematu: na górę, z góry, punkt z wodą, na górę, z góry, punkt z wodą, itd. zmieniały się tylko odległości między punktami i wysokości gór, za to mniej więcej podobnie wyglądały przewyższenia – około 500 m w górę i tyleż w dół.

Strategia żeby cisnąć pod górę i próbować nadrabiać straty ze zbiegów wydała mi się najlepszą z możliwych, a w zasadzie innego pomysłu nie miałem, więc mając niejaką świadomość że lekko nie będzie ruszyłem w drogę do mety. Gdzieś z tyłu głowy budził się niepokój, czy zdążę na czas, pamiętając jak mnie odłączyło kilka godzin wcześniej, raz miałem świadomość, że na pewno nie odzyskałem pełni sił, dwa liczyłem się z tym, że w końcu przyjdzie moment, w którym będę musiał zapłacić cenę za mocne podbiegi i jak wysoka będzie to cena.

Jako że przez kolejne kilometry wspinałem się pod górę i nie musiałem używać czworogłowych do hamowania zacząłem nabierać przekonania, że może nie będzie tak źle jak się spodziewałem, że może trochę odżywione i trochę odciążone mięśnie zaczną choć trochę współpracować. Niestety krótkie, momentami strome zbiegi pomiędzy szczytami szybko rozwiały moje złudzenia. Nie wyłem z bólu tylko dlatego, że bałem się ściągnąć do siebie wilki.

Nie bacząc na ból i zmęczenie krok po kroku posuwałem się do przodu i jakby nie było zbliżałem się do mety :)) Na szczycie Łopiennika nieźle już podmęczony i znowu głodny stanąłem oko w oko z moja aktualnie największą zmorą – zbiegiem. Do punktu z wodą pozostawało około 4 km, z czego około połowy zdecydowanie w dół. W myśl ulubionej, specjalnej maksymy moich podopiecznych na szczególnie ciężkie WODy: „samo się nie zrobi” wziąłem się do roboty. Odliczyłem w myślach: 1, 2, 3… 99, 100, 101…
To nie było łatwe i przyjemne bieganie, to w ogóle nie było bieganie, to nawet nie było chodzenie. Gdyby zobaczyli mnie wtedy zwykli ludzie – niebiegacze ultra, to pewnie uznaliby, że obcy wylądowali w Bieszczadach i udają ludzi. To był chyba najtrudniejszy etap biegu, pamiętam z niego tylko że czworogłowe były jak z betonu, że bolało jak cholera, że zbieg nie chciał się skończyć, że wyprzedzające mnie ślimaki śmiały się do łez kiedy mnie mijały.

Pamiętacie jak z dumą pisałem, że wyprzedzałem kolejnych biegaczy w drodze na Łopiennik? To jest właśnie ta chwila, w której muszę do nich wrócić. Wszyscy co do jednego wyprzedzili mnie podczas mojej heroicznej walki o zejście z Łopiennika :))) Nie wiem jak długo trwała moja gehenna, przez jakiś czas schodziłem nawet tyłem bo to było łatwiejsze, ale po kilku potknięciach i balansowaniu na granicy zjazdu na plecach głową w dół po wyboistej ścieżce wróciłem do bolesnego tradycyjnego sposobu – przodek do kierunku ruchu. Tak czy inaczej dotarłem do drugiej części odcinka i kolejne około 2 km do punktu odświeżania pokonałem trochę biegnąć i trochę kalecząc na odcinkach z lekkim spadem. Miłą niespodzianką na punkcie był izotonik zamiast ohydnej wody (jak się okazał na którymś z punktów źródlanej, a nie mineralnej – żenada, a w kontekście wysokości wpisowego skandal). Napiłem się izo, dolałem wody do flasków i ruszyłem dalej z optymizmem, bo teraz była kolej na zdobywanie szczytu 😉
Dołączył do mnie sympatyczny, emerytowany górnik z Gliwic, jak się okazało sąsiad przez pole mojej współulubionej szwagierki (i w ten pokrętny Paulina zagrałaś niewielką, wręcz epizodyczną, ale jednak rolę w tej historii ;p) i razem wspięliśmy się na Hon, siłą „rozpędu” na Osinę i na Berest. No nie na wszystkie razem, bo tempo mojego kolegi niedoli było trochę za wolne jak na mój ambitny plan nadrabiania czasu na podejściach, więc pocisnąłem trochę mocniej z przekonaniem, że i tak przegoni mnie na zejściu – przegonił. Podejście miało w sumie ze 3 i pół kilometra i pod koniec dopadło mnie lekkie zmęczenie, kiedy jednak osiągnąłem najwyższy punkt i spojrzałem w dół, gdzie za chwilę miałem rozpocząć zejście wcale się nie ucieszyłem. Zejście do punktu Żubracze bolało, walka z betonowymi czwórkami trwała, ciągnęła się i tym razem w nieskończoność, ale wszystko się kiedyś kończy więc koniec końców dotarłem do punktu. Chwila oddechu, nawodnienie, uzupełnienie wody i miła niespodzianka przekąski plus optymistyczna wizja zdobywania kolejnej góry pozwoliły nabrać dystansu do niedawnych koszmarnych przeżyć na zejściu i z optymizmem spojrzeć w przyszłość. Lekki niepokój towarzyszył jedynie kontroli czasu, płynął nieubłaganie, a ja traciłem go coraz więcej na zejściach.

Rozpocząłem podejście pod Zwornik – wielu uczestników mówiło później, że to był najtrudniejszy do zdobycia szczyt. Na mnie nie zrobił większego wrażenia niż pozostałe góry, może odzyskałem trochę sił i zapału na punkcie, może nie był taki trudny, a może nie byłem taki słaby. Było ciężko, 4 kilometry cały czas pod górę, najpierw delikatnie, a potem coraz stromiej, długa, zarośnięta, kręta ścieżka, pełna przeszkód… krok za krokiem, systematycznie gramoliłem się na szczyt, znowu dogoniłem i przegoniłem kilku zawodników i straciłem większość sił ale dotarłem na górę żeby zmierzyć się nie wiem który to już raz ze zbiegiem. Znowu przegrałem 🙁 bolało jak diabli, a droga w dół urozmaicona była tym razem leżącymi drzewami w poprzek drogi, rozjechanymi, błotnistymi koleinami i wielkimi, na całą szerokość drogi rozlanymi kałużami. Dla odmiany tym razem na dole czekała promocja 😉 ostatni kilometr do punktu był po płaskim i do tego po równym, ale żeby nie przewróciło mi się w głowie ze szczęścia słońce paliło jak na pustyni.

Na punkcie czekały znowu przekąski (dzięki!) i ciepła niestety woda (współczuję obsadzie punktu, bo ustawili ich na patelni). Podjadłem i popiłem, dolałem wody do flasków i szybciutko ruszyłem dalej. Zacząłem się spieszyć i starałem się korzystać maksymalnie z odcinków płaskich i pod górę bo czas stracony na zejściu coraz bardziej działał na moją niekorzyść. Zacząłem niepokoić się o to czy zmieszczę się w limicie czasu. Traciłem cały czas na zejściach, a niestety ciągłe podkręcanie tempa na podejściach zostawiło już ślad w organizmie i czułem, że coraz trudniej będzie wykrzesać z siebie siły w drodze pod górę, byłem już po prostu słabszy. Chwila po płaskim, przez pole i znowu do lasu na szlak. Tym razem trasa prowadziła wzdłuż granicy polsko-słowackiej, początkowo mocniej pod górę, jakieś 5 kilometrów z przewyższeniem koło 300 m, i ten odcinek pokonałem jak na moje ówczesne możliwości całkiem gładko (prawie nie było w dół) ale kiedy dotarłem na wysokość około kilometra zacząłem wątpić. Zacząłem wątpić w to, że zdążę na czas do punktu na 104 kilometrze i że w ogóle zdążę na czas dotrzeć do mety. Zacząłem kalkulować ile czasu stracę za chwilę na zejściu i czy wystarczy mi sił żeby zawalczyć pod kolejną górę… zastanawiałem się nawet przez chwilę czy nie ratować resztek czworogłowych i nie zejść z trasy przy najbliższej okazji bo perspektywa kolejnych kilku godzin katowania mięśni i przegrania z czasem nie była budująca.

Wtedy wydarzyło się coś (a w zasadzie nie wydarzyło) co przywróciło mi wiarę w to że zdążę. Zbiegu, którego się spodziewałem i obawiałem nie było, szlak przez kolejne 6 kilometrów był ledwie „pofałdowany”, przewyższenia i zbiegi nie były wyższe niż jakieś 50-60 m więc moje tempo wzrosło wręcz drastycznie, optymizm eksplodował, a ból na odcinkach skośnych w dół… no cóż bolało jak cholera ale krótko 🙂 Trafił mi się kolejny towarzysz podróży, chłopak miał problemy z łydkami, ja z czworogłowymi, razem pokonaliśmy te kilometry w całkiem niezłym tempie, nawet udało nam się dogonić kilka osób. W końcu dotarliśmy do ostatniego odcinka przed punktem na przełęczy Roztoki i tam nasze drogi się rozeszły 🙂 oczywiście ostatnie półtora kilometra prowadził w dół, niby nie tak dużo bo mniej więcej 200 m ale dla mnie było to równie dużo jak 2000. W cierpieniu cierpliwie toczyłem się na dół i jak zawsze tak i tym razem dotarłem do celu.

Zjadłem pieczonego ziemniaka, kilka kawałków kabanosa, uzupełniłem zapas wody, zostawiłem większość rzeczy które targałem na plecach przez ostatnie 103 i pół kilometra (w tym kurtkę przeciwdeszczową i folię) wziąłem garść żelków na drogę i rozpocząłem ostatni etap tej wycieczki, niespełna 12 kilometrów, Okrąglik 1101 mnp, Jasło 1153, Szczawnik 1098, Małe Jasło 1103, Worwosoka 1024 i później 5 kilometrów głównie w dół przez jakieś mniejsze górki. Tymczasem nad moją głową zaczęły zbierać się ciemne chmury…

cdn…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.