IV Bieg Rzeźnika Ultra – historia o człowieku który zlekceważył góry (część 2)

Zbieganie z Korbani tak naprawdę tylko częściowo było zbieganiem, bo po drodze na dół kilka razy trzeba było trochę podbiec. Uczciwie trzeba przyznać, że w dół przeważało, ale jak się szybko okazało to wcale, akurat dla mnie, nie była żadna promocja.

W tym miejscu wypada zauważyć, że nagle nastała ciemność. Może nie tak zupełnie nagle, bo ściemniało się już od paru kilometrów, ale wcześniej biegliśmy po terenie raczej otwartym, a z Korbani w kierunku Bukowca zbiega się lasem. Druga ważna informacja jest taka, że początek tego zbiegu jest dość stromy, co w połączeniu z ciemnością, lasem i kilkunastoma kilometrami w nogach stanowi ciekawe doświadczenie, żeby nie powiedzieć wyzwanie.

Ruszyliśmy w dół w kilkunastu, ja znalazłem się za sprawą przypadku na końcu tej grupy, co przywołało szybko w ciemnym bieszczadzkim lesie myśli o niedźwiedziach i o tym, że zazwyczaj w horrorach pierwszy ginie ten, który idzie/biegnie na końcu :))

Zaczęło się stromo, ale po 2-3 minutach zbieg trochę złagodniał i nabraliśmy prędkości. Skupiałem się bardzo mocno na podłożu, zbiegaliśmy przez las więc szlak był biorąc pod uwagę ciemności wokół niebezpieczny, gałęzie, korzenie, kamienie, nierówność samej ścieżki… obawiałem się przede wszystkim kontuzji, ale również ewentualnego przeciążenia czy spięcia mięśni. Okazało się szybko, że obawy nie były bezpodstawne, po jakimś kilometrze zbiegu zacząłem odczuwać dyskomfort w grupie kulszowo-goleniowej i w okolicach piszczelowych przednich. Skupiłem się mocno na technice biegu i luzowaniu mięśni, mimo to kilka minut później zostałem sam na sam z niedźwiedziami w ciemnym lesie. Musiałem zatrzymać się i rozciągnąć dwójki. Ruszyłem dalej samotnie w dół, ale niedługo później ponownie musiałem zatrzymać się i rozciągnąć dwójki. Tym razem zabieg okazał się skuteczniejszy bo już do końca biegu, czyli przez kolejne prawie 100 kilometrów tylne mięśnie ud nie zgłaszały żadnych zastrzeżeń i biegły radośnie aż do mety.

Poczułem się na tyle lepiej że jeszcze sporo przed punktem odświeżania na 23 kilometrze we wsi Górzanka dogoniłem grupę z którą biegłem wcześniej. Na punkcie uzupełniłem zapas wody i bez zwłoki ruszyłem w dalszą drogę. Biegłem przez chwilę sam, ale szybko przede mną i za mną odnalazły się czołówki innych biegaczy. To był jeden z łatwiejszych odcinków trasy. Choć w zasadzie cały czas było albo lekko pod górę albo lekko z góry biegliśmy asfaltem, co było luksusem w porównaniu z górskimi ścieżkami. Asfalt skończył się szybko, biegliśmy drogami szutrowymi przez jakieś pola, później leśnymi duktami. Tak jak wcześniej nie było płasko, ale przewyższenia nie były tez spektakularne. Praktycznie do samego Polańczyka było podobnie, dopiero tuż przed punktem kontrolnym w Polańczyku musiałem wbiec na sporą górkę i zbiec z niej do punktu. Jak miało się później okazać zbieg do punktu w Polańczyku był początkiem końca mięśni czworogłowych, poczułem zdecydowany dyskomfort przy hamowaniu na zbiegu, na razie jednak na tyle mało intensywny, że jak tylko wbiegłem na punkt, poczułem ciepło ogniska i zapach zupy, natychmiast o nim zapomniałem.

Poza ogniskiem i zupą niestety punkt niewiele oferował, problemem okazało się nawet znalezienie wody i uzupełnienie nią softflasków. Ostatecznie po kilkuminutowym odpoczynku, zjedzeniu miseczki zupy i wypiciu kubka wody zmieszanej z kolą ruszyłem w dalszą drogę. Jako, że był to już 35 kilometr biegu nie zdziwiłem się specjalnie, że pierwsze kilkaset metrów, do momentu kiedy mięśnie się podgrzeją były średnio przyjemne i mocno pokraczne 🙂 ale szybko wszystko wróciło do normy i podłączyłem się do kilkuosobowej grupy biegnącej przede mną. Ścieżka znowu była wąska, tym razem przeważały niewielkie pagórki, pojawiło się kilka strumyków ale podbiegi, zbiegi i przeprawy nie sprawiały żadnych problemów. Grupa przede mną biegła dość wolno więc skupiłem się wyprzedzaniu, korzystając z każdej okazji przesuwałem się na jej czoło by wreszcie móc przyspieszyć.

Znowu zostałem sam w ciemnym lesie i przez kilkanaście minut biegłem nasłuchując wycia wilków i ryków niedźwiedzi… po przecięciu drogi 895 do Soliny i przeprawie przez jakiś wyjątkowo głęboki i dziki wąwóz trasa zaprowadziła mnie w teren bardziej płaski, ale za to poszatkowany wręcz licznymi strumieniami i zdecydowanie podmokły. Gdzieś w tym miejscu podłączył się do mnie jakiś kolega biegacz i razem wyruszyliśmy wgłąb lasu, wzdłuż Myczkowskiego Potoku w kierunku Rezerwatu nad Jeziorem Myczkowieckim i ścieżką krajoznawczą przez rezerwat. Niestety ciemność wokół nie dała szans na wycieczkę krajoznawczą więc skupiałem się na utrzymaniem suchych stóp i butów. Okazało się to zadaniem trudnym, ponieważ bieg wzdłuż potoku o którym wspomniałem wcześniej, tak naprawdę był biegiem również w jego poprzek. Próbowałem liczyć ile razy pokonywaliśmy potok i zmienialiśmy jego brzeg ale po którymś nastym razie się poddałem 🙂 Trasa choć prawie zupełnie płaska właśnie przez ciągłe przekraczanie potoku okazała się mimo wszystko wymagająca uwagi, sprytu i momentami sporej dawki umiejętności ekwilibrystycznych. Ślizgając się po mokrych kamieniach dotarliśmy do Sanu i potem wzdłuż rzeki i Jeziora Myczkowskiego, przez pola i las mocniej już pagórkowatą trasą biegliśmy na Północ do ujścia kolejnego strumienia/rzeczki Berezówki. Wtedy właśnie ktoś dogonił nas, kogoś dogoniliśmy my i po chwili biegliśmy już w większej grupie, tradycyjnie już w rzędzie 🙂 trasa zrobiła pagórkowata, trochę podbiegaliśmy, trochę zbiegaliśmy, można powiedzieć standard 🙂 to zapadło mi w pamięć najbardziej to wszechobecna wilgoć i zarośla po pachy.

Niezbyt dokładnie pamiętam szczegóły tego odcinka trasy, był bardzo podobny, las, rzeczki i strumienie, lasy, pole, jezioro widoczne czasami gdzieś z prawej strony, wszystko bardzo do siebie podobne… pamiętam jednak że był to niezwykle ciekawy i fajny etap biegu, szczególnie przez ciągłe przeprawy przez strumienie. Trwało to dość długo, etap ten miał ponad 15 kilometrów, a później… później zaczęła się wspinaczka, jeszcze nie bardzo spektakularna ale po blisko 50 kilometrach biegania nawet niewielki pagórek wydaje się być górą 😉

Warunki do biegania w nocy były wyjątkowo wymagające. Nie mówię tu wyłącznie o górach i rzekach oraz o temperaturze, jak na przełom maja i czerwca noc była bardzo ciepła, ale prawdziwą trudność stanowiła wilgotność. Praktycznie przez całą noc w powietrzu wisiała mgiełka wodna, nawet zastanawiałem się kilka razy czy przypadkiem nie pada mżawka kiedy skierowałem gdzieś w przestrzeń światło czołówki. Koszulkę miałem przez cały czas po prostu mokrą, jakbym ją zamoczył w wodzie.

Zanim wspinaczka na dobre się zaczęła dobiegliśmy do Myczkowa gdzie czekał kolejny punk odświeżania. Dobiegłem do niego ciągle jeszcze rześki i radosny ale z uczuciem głodu. Zjadłem jakieś batony i wypiłem sporo wody. Właśnie chyba nagle zdałem sobie sprawę, że woda którą mamy na punktach jest wyjątkowo… ohydna w smaku, nie jestem koneserem wody i raczej nie rozwodzę się nad jej smakiem, ale tym razem naprawdę czułem, że po prostu jest niedobra. Z perspektywy czasu, kiedy wspominam pobyt na punkcie w Myczkowie wydaje mi się, że właśnie tam organizm zaczął wysyłać mi sygnały ostrzegawcze. Pokonując kolejne wzgórza przed punktem czułem się całkiem dobrze, jednak przerwa na punkcie jakby przełączyła mnie w tryb awaryjny, jakby nie wszystkie systemy włączyły się ponownie po wybiegnięciu z powrotem na trasę. Pamiętam, że nie bardzo kwapiłem się do opuszczenia punktu, jakby gdzieś w zakamarkach podświadomości już świeciły się czerwone lampy informujące o awariach 😉

Tak czy siak trzeba było ruszyć dupę więc ja ruszyłem. Tradycyjnie pierwsze minuty, do czasu rozgrzania się mięśni były średnio przyjemne, ale po chwili nogi zaczęły pracować normalnie (umówmy się, że to była normalna praca biorąc pod uwagę okoliczności przyrody wokół) i ruszyłem zdobywać kolejne góry, na razie jeszcze nie bardzo wysokie, ale jednak wymagające zaangażowania sporo sił. Przez pierwsze kilkadziesiąt minut, może godzinę szło całkiem dobrze. Zaczęło się od nie bardzo stromych ale za to długich podbiegów, od startu podbiegi nie sprawiały mi kłopotów i tak też było teraz. W głowie już sobie układałem plan na kolejne kilometry, kalkulowałem o której będę na punkcie kontrolnym w Stężycy na 63 kilometrze i jaki będę miał zapas czasu do limitu na 104 kilometrze. Niedługo potem zaczęły się problemy, gdzieś w okolicy 53 kilometra podczas wbiegania na Wierchy, a jeszcze gorzej jak się okazało miało być podczas zbiegania.

Najpierw pojawiło się uczucie głodu, na razie jeszcze nie było doskwierające ale był to pierwszy sygnał, że nie wszystko idzie zgodnie z planem. Za to kiedy zacząłem z drugiej strony bieg z Wierchów w kierunku Bereźnicy Wyżnej pojawiły się problemy, których nijak nie dało się zlekceważyć. Najpierw, nagle, poczułem że momentalnie tracę siły, jakby ktoś odłączył mi zasilanie. Mimo, że trasa była akurat stosunkowo łatwa, płaska, po szerokiej równej ścieżce musiałem mocno się sprężać żeby posuwać się naprzód, czułem że mnie odcina. Uczucie głodu stało się nie do zniesienia, żołądek chyba naprawdę owinął mi się wokół kręgosłupa, nie pamiętam żebym kiedykolwiek wcześniej czuł się tak bardzo głodny. Miałem jeszcze ze sobą żel i batony, ale w perspektywie miałem też 104 kilometr, właśnie na punkcie na 104 kilometrze zostawiłem większość żeli i batonów żeby przetrwać później do 140 kilometra. Miałem też w perspektywie za niecałe 10 kilometrów punk żywieniowy i zgodnie z wcześniejszymi wyliczeniami godzinę z hakiem biegu żeby się na nim znaleźć. Zdecydowałem zachować żele na kolejne kilometry, bo do kolejnego punktu z jedzeniem… 104 minus 63… bardzo bardzo daleko.

Biegłem więc dalej i słabłem z minuty na minutę… na domiar złego zaczął się zbieg i pojawiły się następne komplikacje. Po prawdzie komplikacje to mało powiedziane. O ile na podbiegach nie miałem żadnych problemów o tyle na zbiegach… armageddon!!! Czworogłowe po prostu nie chciały działać, podczas zbiegu powinny hamować ale nie chciały tego robić. Zrobiły się twarde jak beton, bolały nieludzko, jakby niedźwiedź rozrywał je zębami i pazurami, taki duży brązowy z Bieszczad. Nie tylko ból był nie do zniesienia ale też pojawiły się czarnowidzkie myśli o tym jak na stromym zbiegu łapię skurcz lub z bólu puszczam mięsień i frunę w dół hamując twarzą gdzieś u stóp jakiejś góry. Zaczęła się mordęga, tempo biegu (czyt. marszoczłapobiegu) spadło do jakiś absurdalnie słabych wartości, o zgrozo na zbiegach jakieś 3 razy wolniejszych niż na podbiegu. Nawet świt, na który czekałem od kilku już kilometrów nie był w stanie poprawić mi nastroju. Poruszałem się do przodu okupując każdy metr głodem, bólem i frustracją.
Nie bardzo pamiętam ostatnie kilometry przed punktem w Stężycy, trasa wiodła głównie w dół co wywoływało rosnący ból i frustrację, a ssący z głodu żołądek i nieludzko wolno pokonywane równie nieludzko długie metry potęgowały jeszcze te odczucia. Czułem się bardzo słabo, jeśli ktoś doznał kiedyś odcięcia na trasie wie o czym mówię. Głowa chciała ale reszta nie mogła, po prostu brakowało energii żeby trzymać tempo i biec. Przesadą byłoby twierdzić, że walczyłem o życie ale chyba mniej więcej tak się czułem, czułem że się kończę…

I wtedy po pokonaniu kolejnego zakrętu pojawił się przede mną widok doliny, a pośrodku niej widok kompleksu rekreacyjnego w którym znajdował się punkt żywieniowy. Nie powiem, że w cudowny sposób odzyskałem siły i sprawność w nogach, to nie ten gatunek filmu 🙁 za to wiedziałem że już blisko do michy i że nie padnę gdzieś w lesie jako przekąska dla wilków i nawóz dla drzew! Pozostało ZBIEC (k—a jego) do punktu… zbiegłem, ale trwało to wieczność choć nie była tam dalej niż kilometr. Po drodze musiałem wspiąć się na paradrabinę i pokonać ogrodzenie, a później po mokrej trawie zbiegosunąć się już do kompleksu, później kilka schodów (na szczęście w górę) kawałek szutrem i wreszcie osiągnąłem cel, punkt kontrolny na 63 kilometrze.

cdn…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.