IV Bieg Rzeźnika Ultra – ostatnia prosta

Punkt Roztoki opuszczałem spokojny i zrelaksowany 😉 mimo nieczynnych czwórek, zmęczenia, kilometrów w nogach, walki z odcięciem po drodze i w sumie kiepskiej formy… nie przychodziło mi do głowy nic, co mogłoby mnie teraz powstrzymać przed dotarciem do mety w limicie czasu. Miałem 4 godziny czasu na pokonanie niecałych 12 kilometrów, nawet gdybym miał na czworaka wchodzić na wszystkie góry po drodze i schodzić z nich na czworaka tyłem… no problem.

Nie bacząc na czarne chmury kumulujące się nad przełęczą wyruszyłem pod pierwszy szczyt, Okrąglik. Mając w pamięci rezerwę czasu nie cisnąłem tym razem pod górę, trzymałem spokojne równe tempo. Postanowiłem, że biegnę rozsądnie i bezpiecznie, oszczędzam nadwyrężone siły i zabite nogi celując w limit czyli okolice 24 godzin. Teraz ściganie się ze sobą żeby zyskać kilkadziesiąt minut, czy godzinę, może z hakiem nie miały sensu – ekonomia przed entuzjazmem 🙂

Przebyłem może pół kilometra może mniej kiedy nagle zrobiło się wokół ciemno i zaczął wiać silny boczny wiatr, a niewiele minut potem rozpadał się deszcz i rozpętała się burza. Pierwsze co przyszło mi do głowy w tamtej chwili to wiązanka słów nie nadających się do druku 🙂 przed chwilą zostawiłem na punkcie kurtkę i folię nrc, targałem je przez 20 godzin po Bieszczadach i oddałem na 5 minut przed tym kiedy stały się naprawdę potrzebne. Klnąc pod nosem wspinałem się dalej na Okrąglik i zastanawiałem czy dopisze mi szczęście i burza zostanie z boku nad dolinami? Jasne, że nie została. Na szczycie trasa skręcała w lewo na Jasło i Cisną więc teraz burza znalazła się za mną i zgodnie z kierunkiem wiatru zmierzała w tą samą stronę co ja 🙁

W okolicy szczytu dogonił mnie Krzysiek, przez chwilę pieliśmy się w górę razem ale kiedy pojawiły się pierwsze odcinki w dół ja wróciłem do procedury awaryjnego zejścia z nieczynnymi czwórkami, a Krzysiek ruszył żwawo do mety. Burza też chyba nie miała ciśnienia i krótkiego limitu czasu bo uparcie wisiała mi nad głową i kolejne kilometry pokonywałem z wodą lejącą mi się z nieba za kołnierz i piorunami radośnie bijącymi wokoło. Zastanawiałem się jak duże jest ryzyko, że któryś trafi akurat we mnie, tym intensywniej że las się właśnie skończył i poza pojedynczymi drzewami ja byłem najwyższym punktem w okolicy. Szukając w zakamarkach rozumu jakiś pozytywnych myśli brnąłem wśród piorunów, ślizgając się po błocie, kałużach i wartko płynących po tym co wcześniej było ścieżką strugach deszczówki. O ile przez wcześniejsze godziny było mi zdecydowanie za ciepło tak w tej chwili marzłem. Zrobiło się naprawdę nieprzyjemnie, deszcz i wiatr wychłodziły mnie momentalnie, zmęczenie nie sprzyjało utrzymaniu ciepła, na odkrytych szczytach próżno było szukać schronienia przez wiatrem. Nie wiem czy zwiększyłem tempo, nie myślałem wtedy o tym, skupiałem się na utrzymaniu się na nogach. Zrobił się ślisko i niebezpiecznie, płaskich odcinków było jak na lekarstwo, cały czas albo lekko pod górę albo lekko z góry. Ignorując pioruny, deszcz i zimno skoncentrowałem się na ścieżce i brnąłem krok za krokiem do celu.

Czas ciągnął się w nieskończoność, tym bardziej że z pełną stanowczością i bolesną konsekwencją trzymałem się bardzo, bardzo wolnego tempa i choć głowa, która chciała pędzić do mety cierpiała katusze to nogi, a szczególnie zabetonowane czwórki na pewno były szczęśliwe i wdzięczne. Początkowo często spoglądałem na zegarek,często czyli za każdym razem kiedy miałem wrażenie że przebiegłem kawał drogi, żeby sprawdzić czy jestem już blisko mety 😉 Szybko zarzuciłem ten proceder, bo był dołujący, czas jakby zwolnił, mimo że pokonywałem kolejne ścieżki walcząc z bólem mięśni i wodno-błotną paćką pod stopami do celu ciągle było bardzo, bardzo daleko… no dobra tak naprawdę tylko kilka kilometrów, ale przy mojej aktualnej prędkości zanosił się na zajebiście długi spacer.

Zrobiłem małe podsumowanie: burza – właśnie się skończyła, znaczy na plus, deszcz – już nie leje, tylko mży i czasem lekko pada, mimo wszystko na minus, wiatr – zimny i przenikliwy, zdecydowanie minus, ścieżka – cholerna sinusoida, do tego albo błotnista albo wodnista, duży minus, nogi – czworogłowe nieczynne, reszta ok, kolejny wielki minus, a w perspektywie zbiegu do Cisnej hjudż minus, reszta człowieka – biorąc pod uwagę wydarzenia poprzednich dwudziestu kilku godzin… całkiem zajebiście. Właśnie zacząłem kombinować czy nie warto by trochę przyspieszyć dla rozgrzewki kiedy z tej radosnej zadumy wyrwał mnie poślizg, łapiąc się powietrza postanowiłem jednak trzymać się planu.

Czas ciągnął się w nieskończoność…

Czas ciągnął się w…

Wreszcie się ruszył skubaniec, skończyły się Jasła i pomniejsze górki i zaczął się zbieg do Cisnej :)) łał!

Gdybym musiał ten ostatni odcinek drogi opisać jednym, najlepiej charakteryzującym go słowem to powiedziałbym że… zbieg ciągnął się w nieskończoność (no dobra to nie jest jedno słowo, ale opisuje zbieg idealnie).

Czekałem na ten etap biegi od wielu już godzin, a w burzy, deszczu i wietrze wręcz go wypatrywałem, ale jednocześnie cały czas cieszyłem się że ciągle mam do niego daleko. Ostatnie 4 – 5 kilometrów wiodło w dół z ponad 1100 mnp na jakieś 550 w okolicy mety. Powiedziałem do siebie w rozumie zdanie, które często pada z ust moich podopiecznych na treningach przed szczególnie ciężkim workoutem: „samo się nie zrobi” i ruszyłem na OSTATNI ZBIEG 🙂

Pewnie nie trudno się domyślić, że to był zbieg tylko z nazwy, tempo które wyśmiałyby ślimaki, które sam bym wyśmiał gdybym nie musiał się akurat krzywić z bólu. Skontrolowałem godzinę, przeliczyłem ile mniej więcej kilometrów mi zostało do mety i uznałem, że nie ma się co spieszyć, będzie bolało dłużej, ale za to słabiej i ryzyko upadku na śliskiej po deszczu dróżce będzie zdecydowanie mniejsze. Krok za krokiem zbliżałem się do mety, irytująco wolno co prawda ale jednak 🙂 Nie chciałbym się powtarzać, ale czas… no właśnie, znowu ciągnął się w nieskończoność. W którymś momencie ścieżka przyszła mi z pomocą, gdzieś niżej jakby się wygładziła, skończyły się kamienie, korzenie i inne atrakcje, zostało tylko błoto co jakiś czas odcinki bardziej strome.

Ćwicząc cierpliwość i odporność na ból schodziłem powoli do mety. Minęło mnie na tym ostatnim odcinku chyba ze 30 biegaczy. Nienawidzę kiedy się tak dzieje (że mijają mnie na ostatnich kilometrach) bo to świadczy tylko o jednym, że popełniłem błędy na trasie i skopałem bieg taktycznie. Tym razem było mi to obojętne, dawno już się rozliczyłem ze sobą i wszystkimi błędami wśród  malowniczych bieszczadzkich pejzaży i liczyło się dla mnie w tej chwili tylko jedno – dotrzeć do mety w limicie czasu i ewentualnie nie zlecieć z jakiegoś stromego odcinka na zbity pysk.

Mijał czas, mijały kilometry (nie mijał ból czwórek) więc wreszcie dotarłem do końca tej podróży. To był trudny odcinek, nie ze względu na trasę, pogodę, ból mięśni ale na ciągłe wrażenie slow motion, jakby czas zwolnił albo jakby ktoś postawił bieżnię w środku Bieszczad i jakbym biegł w miejscu. Poczułem jakbym wrócił do rzeczywistości krótko przed metą, kiedy usłyszałem odgłosy cywilizacji. Włączyłem telefon (Bejbe specjalnie dla Ciebie wyłączyłem komórę podczas burzy) żeby sprawdzić czy ekipa jeszcze na mnie czeka na mecie, bo po 23 godzinach można się już zmęczyć i ewentualnie dać im czas na dotarcie na miejsce. Okazało się, że są i czekają 🙂 Dokładnie kiedy się rozłączyłem stało się to co wydawało się nieuchronne. Pokonywałem właśnie jakiś mocno błotnisty rów, niecały kilometr przed metą, kiedy złapałem poślizg, czworogłowy się na mnie wypiął i siłą rzeczy musiałem użyć tyłka do pokonania drogi w dół. Pozbierałem się do kupy, poczęstowałem Bieszczady po raz nie wiem już który soczystą wiązanką słów, których teraz, z perspektywy czasu się trochę wstydzę i poczłapałem dalej.

Ostatnie kilkaset metrów okazało się kolejną niespodzianką, droga zrobiła się co prawda szeroka ale biegła w dół, w zagłębieniu, miała milion zakrętów i konsystencję mniej więcej kisielu. Raz na próbę stanąłem na skraju drogi i momentalnie mnie do niej przyssało. Desperacko walczyłem żeby wyrwać się z tej błotnistej brei i po dłuższej chwili mi się to udało. Okupując przeprawę bólem czwórek przedarłem się w końcu do celu. Pokonałem ostatni strumyk, ostatnie pseudo schody i stromy, śliski kawałek ścieżki wzdłuż zbocza, mostek na Solince i witany przez najwierniejszych kibiców wyruszyłem na ostatni już odcinek przez łąkę w kierunku mety.

Tam dołączyli do mnie Mikołaj, Mateusz i Ola. Krótki spacer po łące doprowadził mnie do ostatniej prostej! Na szczęście ostatnia prosta była płaska więc nie musiałem nadrabiać miną i mogłem wbiec w asyście dzieciaków na metę pozdrawiając witające mnie tłumy 😉

Co mogę napisać na koniec? Dawno się tak dobrze nie bawiłem, mimo że chwilami stałem na skraju porażki i rozpaczy, podjąłem walkę, pokonałem słabości i odbudowałem się na tyle, że ukończyłem bieg i osiągnąłem cel.

Nawiązując tradycyjnie już 🙂 do klasyki literatury, nie da się nie zauważyć podobieństwa tej historii do „Boskiej komedii” Dantego. Bohater i narrator ze szczytu Bieszczad trafia do piekła, walcząc ze słabością i zwątpieniem pokonuje góry i doliny, lasy i rzeki, w słońcu i w burzy ostatecznie wygrywa swoją walkę i dociera do nieba 😉 nie bacząc, że z klasyki zrobił się Szrek – za siedmioma górami, za siedmioma lasami, za siedmioma rzekami… było daleko ale znalazłem mój Zasiedmiogórogród – Cisną.

Czy chciałbym to powtórzyć? Koniecznie! Tym razem jednak potraktuję to poważnie i na pewno zrobię 140 km szybciej niż zrobiłem 115.

Pewnie, że nie było lekko, błędy popełnione przed i w trakcie biegu kosztowały mnie bardzo wiele, ale mimo to zdołałem przezwyciężyć problemy i ukończyć bieg. Wnioski już zostały wyciągnięte i w głowie rodzi się plan przygotowań do kolejnych ultramaratonów górskich.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.